Gdy myślę o Dniu Matki i o losie, który nierozerwalnie związał moją rodzinę z tym miastem, to myślę przede wszystkim o mojej Matce, pionierce Gorzowa, Janinie.
Pochodziła z podlubelskiej wsi, z wielodzietnej, zamożnej jak na tamte czasy rodziny, z ojca Władysława, którego trzy kolejne żony powiększały gromadkę wspólnie wychowujących się dzieci.
Jeszcze przed wojną, jako pełnoletnia już piękna panna, wyjechała do niedalekiej przecież Warszawy, aby kształcić się w zawodzie pralniczym.
Tam też szybko wyszła za Smolika, zamożnego właściciela szlifierni kryształów, który po wkroczeniu do Warszawy Niemców w 1939 roku - jako zdeklarowany komunista - został zesłany do KL Brzezinka i tam stracony. Na niewiele zdały się podejmowane przez matkę próby oswobodzenia męża, przekupienie Niemców kryształami…

Mama wyszła powtórnie za mąż, za Trzaskowskiego, członka niemieckiej, zasiedziałej od pokoleń w Warszawie, rodziny. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, okupant zażądał od męża mamy podpisania tzw. Volkslisty”. Odmówił, argumentując, że przecież wiadomym kim jest i żądanie podpisania takiej listy uważa za nadużycie. Jako tzw. element niepewny został zesłany do pracy w Berlinie, a Mama (będąca już w ciąży) pojechała razem z nim. Tam też przebywała do czasu aż do Berlina wkroczyli Rosjanie. Rozpoczęło się zdobywanie Berlina - ulica po ulicy, dom po domu…
Na podwórko domu, zamieszkiwanego przez Polki zesłane do Berlina, wkroczyli żołnierze rosyjscy. Mąż Matki przebywał tam, razem z kobietami, na podwórku. Na pytanie Rosjan „kto ty?” chciał – zgodnie z prawdą wyjaśnić i zaczął: „ja Niemiec, ale…”. Nie było czasu na „ale”… „Dawaj pad stienku!” i padły strzały…
Mama będąc w końcowym miesiącu ciąży, widząc to, będąc w szoku, zaczęła rodzić… Tak przyszedł na świat jej pierwszy syn Tomasz. Ukrywała go w czasie pożogi berlińskiej dobra Niemka, aż do końca wojny. Tomasz, jeszcze długo po wojnie utrzymywał z nią kontakt…
Krótko przez formalną kapitulacją Niemiec mama wzięła dwumiesięcznego syna na ręce i poszła pieszo do Polski. Młoda, 25-letnia dziewczyna, z dzieckiem na ręku… Nigdy nie chciała mówić o tym co ją po drodze spotkało…
Tak dotarła do Gorzowa mając nadzieję na to, że znajdzie możliwość powrotu do swojego domu, do Warszawy… Spotkała jednak mojego ojca, zbliżyli się, pobrali. Mama – jako tzw. „wykwalifikowana siła fachowa” – przejęła po wysiedlonym, niemieckim właścicielu pralnię/farbiarnię, wpierw na ulicy Młyńskiej, a później na Dworcowej.
Roboty było huk. Zlecenia od formującego się polskiego wojska, nowopowstających szpitali, osób prywatnych, którzy to chcieli „fasowane” drelichy farbować na kolor „khaki”, na wzór modnych wtedy drelichów, w których powracali „chłopcy od Andersa”.
I tutaj ciekawostka, historia jakby żywcem wyjęta z przedwojennej komedii. Interes szedł znakomicie, aż do czasu, kiedy „khaki farba” się skończyła. I nie sposób było przygotować jej nową partię. Bo mama wpadła na właściwy, poszukiwany kolor przypadkiem, mieszając farby, ale mieszanych proporcji, kolorów nie zanotowała… I tak się „khaki” eldorado skończyło…
Zaraz potem zaczęły się tzw. domiary wobec niepożądanej ustrojowo „prywatnej inicjatywy” i prywatną pralnię/farbiarnię mamy, dekretem Bieruta, przekształcono w Spółdzielnię Pralniczo-Farbiarską „Warta”, której to kierowanie, tymczasowo, powierzono dawnej właścicielce. Na marginesie: działa ona do dzisiaj w niezmienionej formule – jako Spółdzielnia „Pralex”...
Mam odeszła ze Spółdzielni, oszczędności zżarła wymiana pieniędzy, więc zaczęła pracować na trzy zmiany „na maszynach we Włóknie”, bo dzieciom – w międzyczasie urodziła się moja siostra Elżbieta, a zaraz po niej i ja - trzeba było dać jeść, ubrać, posłać do przedszkola, do szkoły, a mąż, ojciec dwojga narodzonych już w Gorzowie dzieci, wywędrował gdzieś w świat. Za przygodą…
Na szczęście mama zapraszała do Gorzowa swoje dorosłe już i dorastające rodzeństwo ze wsi pod Lublinem, bo przecież w Gorzowie mieli jej opiekę i ułatwiony start w dorosłe życie. W porywach pamiętam 3 wujków i trzy ciotki… Nie była już sama. Stanowili zwartą, dużą rodzinę, odwiedzającą się często, wspierającą siebie nawzajem.
Zostały mi w pamięci obrazki z dzieciństwa, kiedy to nastoletnie jeszcze wtedy ciotki na zmianę odbierały nas (mnie i siostrę) z przedszkola na Jerzego (za Wartą) i ciągnęły nas mroźną zimą na sankach, do domu, na Podmiejską. I to szczęście wypełniające małe moje serce, kiedy to widziałem wreszcie ze skrzyżowania Warszawskiej i Podmiejskiej oświetlone, oczekujące nas, ciepłe okna „stołowego”… A w nim… MAMA.
Andrzej Trzaskowski
Petycja
Szanowny Panie Prezydencie,
powstała petycja dotycząca likwidacji podziemnego przejścia dla pieszych przez ulicę Piłsudskiego. Ja chciałabym się przyłączyć do tej inicjatywy, ...
<czytaj dalej>